Gdyby nie Andrzej Śliwka, rodowity mieszkaniec Jaworza Nałęża, nikt by dzisiaj nie pamiętał, że stoki Błatniej zamieszkiwali kiedyś leśni ludzie, jak zwano tamtejszych drwali. Razem z ludźmi odeszłaby też w końcu wiedza o dawnych zwyczajach i legendach, wierze w odczynianie uroków czy kult pełni księżyca.
Pan Andrzej żyje już na świecie siedemdziesiąt pięć lat. Wciąż w tym samym domu, w którym, jak sądzi, się urodził – w Nałężu, przy ulicy Cisowej, tuż pod lasem. – Wie pan, wtedy tutaj niczego nie było – wspomina dawne dzieje. – Głusza po prostu. A moi dziadkowie, ciotka znająca się na ziołach i przyjmowaniu porodów, żyli niemal na szczycie Błatniej. Stąd moje
zainteresowanie tą górą. Bo było tu naprawdę ciekawie.
Powołanie
W wieku, w którym nastolatek marzy o tym, aby chociaż kilka lichych włosków wyrosło mu na brodzie tudzież pod nosem młody Andrzej Śliwka zamieszkał chwilowo w Pogórzu, skąd miał bliżej do szkoły w Skoczowie. – Dzięki temu zobaczyłem, że wieś nie musi być nudna, że coś można robić dla siebie i innych – mówi. – Kiedy więc wróciłem do Nałęża, tym bardziej odczułem tę nicość tutaj i postanowiłem, że zorganizuję tu cokolwiek.
Czymkolwiek okazał się oddział Związku Młodzieży Wiejskiej, a chwilę później koło PTTK „Ondraszek”. I to był strzał w dziesiątkę, bo szybko okazało się, że do koła zapisują się ludzie nawet z Wapienicy, Kamienicy, Bier czy Jasienicy. – Muszę powiedzieć, że wtedy było znacznie łatwiej prowadzić coś takiego, co było mocno prospołeczne – tłumaczy pan Andrzej. – Raz, że ludzie chcieli, aby w ich miejscu zamieszkania coś się w końcu ciekawego działo, dwa, że oficjalne władze w tym pomagały. W ten sposób Andrzej Śliwka, wtedy już dorosły mężczyzna, znalazł swoje prawdziwe powołanie – poczuł, że urodził się społecznikiem. – Byłem tylko zwykłym robociarzem – zaznacza. – Kominiarzem, tapicerem, bo na poważniejszą naukę nie było szans. Ojciec nie chciał o tym słyszeć. Kiedyś znalazł w mojej kieszeni bluzy ołówki kreślarskie, to je połamał i wrzasnął, że mam iść do roboty, a jak nie chcę, to mogę się położyć na trawie i słuchać, jak rośnie… Ale ojciec po powrocie z wojny miał depresję. Nie mogłem mu mieć za złe, że świat widział inaczej.
Dla kogoś ambitnego nie były to łatwe czasy. Zacięcie społecznikowskie mogło rekompensować możliwość zdobywania wiedzy. Pan Andrzej spędził więc niemal całe życie aktywnie, łącznie z tym, że swego czasu był radnym i przewodniczącym rady gminy Jaworza. Dzisiaj, mimo że jest człowiekiem schorowanym, nie traci ikry i nadal chce być użytecznym dla innych.
– Człowiek nie żyje sam dla siebie – zauważa. – Trzeba po sobie coś zostawić, a skoro mam już na karku tyle krzyżyków, to tym bardziej się śpieszę, aby pewne sprawy dokończyć.
Leśni ludzie. Siedzimy na ganku przy domu mojego rozmówcy. Pan Andrzej mruga do mnie okiem i mówi, że coś mi pokaże. Wchodzi do domu, a kiedy wraca kładzie na stole plik starych zdjęć i rycin. – To część moich zbiorów – mówi. – Zdjęcia domów drwali z Błatniej. Po prezentacji zaczyna snuć historię o ludziach, którzy kiedyś zamieszkiwali zbocze góry. – Było tam czternaście domów – opowiada. – Na początku zwykłe kurne chaty. Drwale mogli je wybudować po tym, jak pod koniec osiemnastego wieku Nałęże stało się własnością barona Saint Genois d`Anneaucourt.
Baron wykupił ziemie tworzące Nałęże od pierwszego właściciela Jerzego Ludwika Laszowskiego, po czym przyłączył do nich przysiółki Grabka oraz Błatnia. To on sprowadził też drwali, którym po jakimś czasie nadał po skrawku ziemi. – I w ten sposób ludzie ci osiedlili się tutaj – dodaje gawędziarz spod Błatniej. – Z czasem ich domy stawały się bardziej funkcjonalne, ale nigdy nie były to żadne luksusy, nawet jak na tamte czasy.
Ciekawie Andrzej Śliwka opisuje kurne chaty w przewodniku „Szlakiem pstrąga górskiego oraz jaworzańskich drwali”. Pisze tam m.in.: – Taka chata nie posiadała komina, ani też innego przewodu dymnego. Uchodził on z chaty przez umieszczony w najwyższym punkcie dachu otwór, nazwany dymnikiem, a także pozostawionymi do tego celu otworami nad drzwiami prowadzącymi do sieni. Dym wypełniał całe wnętrze chaty, szczególnie zimą, kiedy była ona bardziej uszczelniana przed zimnem, dlatego izba była dosyć wysoka, aby dym, który pozostaje w pomieszczeniu utrzymywał się wysoko nad powałą. Ponieważ nie było lodówek, dlatego w tym dymie pod dachem wieszano mięso, które w ten sposób wędzone nie ulegało szybkiemu zepsuciu.
Kamienne cokoły. Wspomniany przewodnik to dzieło z ostatnich lat. Efekt fascynacji Jaworzem, Nałężem i oczywiście Błatnią, gdzie Andrzej Śliwka spędził niemal całe swoje życie. Był też pomysłodawcą stworzenia szlaku turystycznego obejmującego miejsca, w których kiedyś stały domy leśnych ludzi.
– Tam, gdzie mieszkali stoją dzisiaj kamienne cokoły upamiętniające ich życie i pracę – wyjaśnia. – Na każdym jest też część przepisu pewnego wyśmienitego dania. Żeby go poznać w całości, trzeba jednak przejść cały szlak. Andrzej Śliwka kończy właśnie książkę, w której opisuje legendy, zwyczaje i wierzenia dawnych mieszkańców okolic Błatniej. Zapowiada się ciekawie. Będzie o magii, urokach i fascynacji księżycem. W części na podstawie tego, co mój rozmówca słyszał i widział na własne oczy, chociażby w wykonaniu swojej rodzonej babki.
– Nie mówiło się babka, bo na babce to się kosę klepało, babcia to była starka – tłumaczy. – Jakbym powiedział babcia, to ojciec zaraz strzeliłby mnie w pysk – śmieje się i tłumaczy, że właśnie jego starka potrafiła rzucać uroki. – Najczęściej na krowy, żeby nie dawały mleka. Rzucić urok to jednak nic. Sztuką było go odczynić. – Trzeba było wziąć twardy kawałek drewna, najlepiej bukowego, wrzucić do ognia i poczekać, aż zostaną małe, żarzące się kawałki. Żar ten należało później wrzucić do wody, a ją samą wypić – opowiada pan Andrzej. Więcej takich fascynujących historii będzie można przeczytać w jego książce…